Xar i Nadziejka

Na dąb i jemiołę, i wszystko, co słodkie, soczyste i trujące – to naprawdę fajna książka. Bawiłam się przy tej lekturze świetnie. Zaczęłam ją czytać Piotrkowi (ciągle celebrujemy nasze wspólne wieczorne czytanie), ale Młodszy w końcu nie wytrzymał i doczytał ją samodzielnie do końca. Co wcale nie znaczyło, że zrezygnował ze wspólnego czytania – po prostu spokojnie słuchał, wiedząc, co będzie dalej. Czasami tylko nie mógł wytrzymać napięcia i spojlerował: mamo, teraz się przygotuj, teraz będzie zabawnie! 

Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje, Jak upolować wiedźmę?

Cressida Cowell, której serię „Jak upolować smoka” Piotrek bardzo lubi, wkroczyła do świata magii. Historia dzieje się bardzo dawno temu, we wczesnym średniowieczu (choć nie upierałabym się przy datowaniu), gdy jeszcze istniała magia. W lasach żyli Czarodzieje, z którymi walczyli Wojownicy — okuci w żelazo ludzie najbardziej na świecie bali się czarów i magicznych istot i robili wszystko, by ich pokonać. Ten antagonizm leży u podstaw intrygi w tomie „Jak upolować wiedźmę” – to pierwszy tom serii „Wojownicy i Czarodzieje”.  

Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje, Jak upolować wiedźmę?

W książce mamy dwoje bohaterów. Szczerze mówiąc, dość nieudanych, jak na bohaterów. Są bardzo zwyczajni, antybohaterscy i dość pechowi. Xar jest synem najważniejszego czarodzieja, ale ciągle jeszcze nie objawiły się jego magiczne zdolności. A bycie niemagiczną istotą wśród czarodziejów to naprawdę niefajna sprawa. Xar nadrabia więc przechwałkami (trzeba przyznać, gadkę ma świetną) i wymyśla psoty, czasami pochodzące pod chuligańskie wybryki. Nadziejka jest najmłodszą córką królowej Sykoraks, najdzielniejszej wojowniczki i najpotężniejszej królowej wojowników. Córką – rozczarowaniem, bo w przeciwieństwie do swoich sióstr w ogóle nie jest wojownicza. Jest roztrzepana, wiecznie rozczochrana, zapominalska. Ta niedobrana para pewnego dnia spotyka się w lesie i okazuje się, że wbrew pozorom dużo ich łączy, choć początki znajomości nie są najlepsze. 

Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje, Jak upolować wiedźmę  

Cressida Cowell napisała cudowną, pełną przygód, a przy okazji naprawdę mądrą opowieść, którą czyta się z ogromną przyjemnością. Po lekturze ma się ochotę na więcej – wcale nie dlatego, że akcja pędzi jak szalona, tylko dlatego, że historia jest przemyślana i dopracowana. Xar i Nadziejka odkrywają ukryte oblicze swojego świata, muszą zmierzyć się z prawdziwymi niebezpieczeństwami i przy okazji dowiadują się, co oznacza przyjaźń. Sporo jest tutaj o relacjach rodziców i dzieci – przy okazji i mimochodem. Dużo o odmienności, inności i poszukiwaniu własnej drogi – bez patosu, moralizatorstwa i przy okazji. To cudownie lekka w lekturze książka, o której długo się potem myśli. No i wspaniała galeria postaci drugoplanowych. Przezabawny Biadolin, zastępca osobistego gwardzisty księżniczki, uroczy Piskutek, niedorosły chochlik Xara (i chyba ulubiona postać Piotrka), mądry kruk Kaliburn czy filozofujący olbrzym Miażdżyciel. Cressida Cowell zaludniła świat książki mnóstwem przezabawnych i charakterystycznych postaci, które budzą sympatię. Naprawdę nie mogę się doczekać kolejnych części – mam nadzieję, że Wydawnictwo Znak już je szykuje. Bo przecież każde światło ma swój mrok, a Xar i Nadziejka niechcący wyzwolili pradawne zło.

 Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje, Jak upolować wiedźmę

Posprzeczaliśmy się z Piotrkiem o szatę graficzną tej książki. Jemu podoba się okładka i chciałby, żeby ilustracje były utrzymane w podobnym klimacie, a bardzo nie podobały mu się ilustracje. Mnie ilustracje, typowe dla Cressidy Cowell, bardzo się podobały, za to okładka niekoniecznie – zdecydowanie wolałabym wersję bardziej spójną pod względem graficznym. Do książki jednak naprawdę warto zajrzeć.

Cressida Cowell, Wojownicy i czarodzieje. Jak upolować wiedźmę, il. Cressida Cowell, tł. Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo Znak 2020     

 

 

 

 

 

La Belle Sauvage — czyli powrót do świata Lyry

Nigdy nie napisałam na blogu o „Mrocznych materiach” Philipa Pullmana. Kiedy czytałam tę trylogię, chłopcy byli za mali na jej lekturę. Potem przeczytałam ją jeszcze raz razem ze Starszym i uderzyło mnie, jak dziwnie nierówna jest ta seria, meandrująca od wciągającej przygodówki dla młodzieży w pierwszym tomie po coś w rodzaju traktatu filozoficznego i kłótni z religią czy kościołem w trzecim — bardzo to było niespójne. Wykreowany przez Pullmana świat, równoległy do naszego, tak podobny, a jednocześnie odmienny, ma w sobie moc przyciągania, dlatego chętnie sięgnęłam po „La Belle Sauvage”, kolejną książkę z uniwersum Lyry,

Philip Pullman, La Belle Sauvage

Akcja „La Belle Sauvage” dzieje się w roku narodzenia Lyry. Bohaterem powieści jest jedenastoletni Malcolm Polstead, syn właściciela oberży nad Tamizą. Malcolm jest właściwie ideałem — miły, odpowiedzialny, inteligentny, sprytny, sprawny. Oczywiście czasami psoci, ale nie za bardzo. Budzi sympatię, ale jest mało wiarygodny. Czytelnik zapomina, że ma do czynienia z dzieckiem, bo chłopiec nie zachowuje się jak dziecko — nawet jeśli przyjmiemy inne niż 20-wieczne standardy. Na dodatek Malcolm budzi zaufanie i wszyscy łatwo zdradzają mu największe i najbardziej tajne sekrety — może po prostu wydaje się mało groźny, bo jest miły i sympatyczny, ale mi coś tutaj jednak nie grało.

W Anglii trwa walka o władzę, choć właściwie wydaje się, że wygrało ją Magisterium, coś w rodzaju zbrojnej ręki i służb specjalnych kościoła. Pullman w tej części kontynuuje swoją walkę z kościołem i religią jako przejawem wszelkiego zła, choć jednocześnie pojawiają się tutaj dobre i opiekuńcze siostry zakonne. Magisterium jest jednak groźne i niebezpieczne, a sięga po broń i propagandę rodem z komunizmu. Ponieważ urodziłam się w słusznie minionej epoce, razi mnie przerobienie opowieści o Pawliku Morozowie na opowieść o świętym. Magisterium nie działa finezyjnie, lecz sięga po metody komunistyczne, by rozbijać rodziny i więzi społeczne. Pullman sięga jednak po te same mechanizmy i metody, by pokazać manipulacje kościoła. Strasznie to prymitywne i łopatologiczne. Trudno mi także zrozumieć, jakim cudem tak wszechwładną i silną organizację może pokonać jedenastolatek.

Większość akcji to opowieść o ucieczce Malcolma, który z pomocą koleżanki ratuje małą Lyrę (swoją drogą naprawdę trudno mi wyobrazić sobie jedenastolatka, który od pierwszego wejrzenia zapałał ojcowską miłością do niemowlęcia). Chłopiec mierzy się z mnóstwem niebezpieczeństw. Czego tu nie ma: powódź stulecia, deszcz i głód rywalizują ze ścigającym dzieci wynaturzonym naukowcem, zagrożeniem ze strony Magisterium (oraz świeckiej tajnej organizacji, która wspiera chłopca, ale nie zawaha się wstawić go na niebezpieczeństwo, aby zrealizować swoje cele) i koniecznością stawienia czoła potworom zrodzonym z magii. W końcu nie wiadomo, co dzieje się naprawdę, a co jest efektem majaczeń. W czasie lektury miałam poczucie niespójności między światem „La Belle Sauvage”, a światem „Mrocznych materii”, który był inny niż nasz, ale raczej bliżej mu było do steampunku niż fantasy. W książce dzieje się mnóstwo, akcja jest wartka, czyta się tę historię szybko, tylko w głębi głowy cały natrętnie brzmiało pytanie „po co to wszystko?”. Cała powieść ma nam pokazać, jak ważna jest Lyra — taki rozbudowany na ponad 400 stron wstęp do „Mrocznych materii”, bo — jak wyczytałam w opisie drugiego tomu — kolejna część „Księgi Prochu” dzieje się po wydarzeniach opisanych w trylogii.

Kilka słów o tłumaczeniu. Jestem przyzwyczajona do wyborów poprzedniej tłumaczki trylogii, Ewy Wojtczak. „La Belle Sauvage” tłumaczył Wojciech Szypuła. Mam pełną świadomość, że każdy tłumacz ma prawo do swoich wyborów, ale podczas czytania raziło mnie tłumaczenie „dust” jako „proch”. To słowo zbyt mocno kojarzy mi się ze śmiercią (prochem jesteś i w proch się obrócisz) oraz z prochem armatnim i nie pasuje mi jako określenia czegoś, co wypełnia wszechświat. Wolę „pył”, tak jak było w poprzednim wydaniu. Trochę mi też szkoda pancernych niedźwiedzi.

Wydawnictwo zdecydowało się zastosować dość nietypową czcionkę, czego efektem są dziwne połączenia między literami „c” i „t” oraz „s” i „t”. Przypominają trochę czcionkę gotycką, ale początkowo takie zrosty utrudniają lekturę, bo w języku polskim istnieją także czcionki „ć” i „ś”, do których łudząco upodobniają się „c” i „s” w niektórych miejscach powieści.

La Belle Sauvage - problem z czcionką

La Belle Sauvage - problem z czcionką

Mylące są także trzy kropki na okładce — w pierwszej chwili zdawało mi się, że kupiłam tom trzeci, a nie pierwszy.

Czy warto sięgnąć po tę książkę? Warto, jeśli polubiliście „Mroczne materie” i macie ochotę na wizytę w świecie ludzi i dajmonów. Trudno jednak określić, dla kogo jest ta lektura. Wartka akcja, młody bohater i mnóstwo przygód sugerują, że dla młodzieży, ale łopatologiczna propaganda sprawiają, że nadaje się dla bardziej wyrobionego czytelnika. I żeby było jasne: nie mam nic przeciwko krytyce kościoła i dyskusji z religią, ale nie przekonuje mnie sposób, w jaki robi to Pullman.

 

Philip Pullman, La Belle Sauvage, tł. Wojciech Szypuła, MAG 2020

 

 

Lustrzanna

Wszystkim zaglądającym na mojego bloga życzę wspaniałego Nowego Roku — wspaniałej zabawy w Sylwestra i wielu dobrych dni w Nowym Roku. Dobrych ludzi wokół, dobrych lektur do przeczytania i zdrowia na co dzień — i nie przesadzajcie z noworocznymi postanowieniami 🙂

A na zakończenie roku kolejna recenzja pierwszego tomu nowej serii. Tym razem dla trochę starszych. Wydawnictwo Entliczek zaklasyfikowało „Zimowe zaręczyny” do kategorii 14+ . Ta lektura bardzo wciąga i świetnie nadaje się na długie zimowe wieczory. Pierwszy tom liczy prawie 500 stron, więc lektura może zająć trochę czasu.

Christelle Dabos, Zimowe zaręczyny, seria Lustrzanna

„Zimowe zaręczyny” Christelle Dabos to steampunkowe fantasy dziejące się po rozpadzie starej ziemi. Momentami wyobrażałam sobie obrazy jak z „Kosmicznego domu Larklight” Philipa Reeve’a. Ludzie żyją na dziwnych powietrznych wyspach — arkach, którymi opiekują się bóstwa będące założycielami całej rodziny. Wszyscy na wyspach są spokrewnieni, a kontakty między osiedlami nie są częste. Wielkimi sterowcami podróżują głównie towary, a nie ludzie. Na jednej z arek, Animie, mieszka Ofelia, niepozorna archiwistka zakochana w historii przedmiotów. Jest czytającą — każdy przedmiot, którego dotnie gołą ręką opowiada jej swoją historię. To nie jedyna wyjątkowa cecha Ofelii — potrafi także przechodzić przez lustra. Historia zaczyna się w momencie, gdy dziewczyna zostaje zaręczona z Thornem z odległej arki zwanej Biegunem.

Pierwszy tom to wyprawa Ofelii na Biegun i odkrywanie skomplikowanych zależności rządzących tą arką. Życie toczy się tam inaczej — to wyspa zwalczających się klanów, intryg, spisków i plotek. Nie jest łatwo zobaczyć prawdziwe oblicze tej arki. Prawdziwe oblicze wyspy jest ukryte przez wszechobecne miraże, która kształtują przestrzeń i mamią zmysły. Życie arystokracji na arce trochę przypomina mi opowieści o Wersalu przed rewolucją — barwne, rozpasane, nieobyczajne, pozornie beztroskie, w rzeczywistości podszyte strachem i lękiem o pozycję na dworze. Nie znajdziecie tutaj nieprzyzwoitych opisów, ale pewne wtrącenia mogą działać na wyobraźnię (stąd także taka a nie inna kategoria wiekowa).

Zaglądała przez uchylone drzwi do kolejnych pomieszczeń, przyklejała nos do wszystkich okien. Po wielkim biesiadnym stole kroczyły wypuszczone na wolność pawie. W sali teatralnej, wśród oklasków publiczności, dwóch mężczyzn oddawało się udawanemu pojedynkowi, deklamując przy tym poezję. W ogrodzie młodzi arystokraci ścigali się automobilami między klombami kwiatów. W gęstych oparach palarni wielu szlachetnie urodzonych straciło peruki, a kilku innych wręcz przeciwnie — nie miało na sobie prawie nic więcej. W bibliotece starsze panie czytały na głos libertyńskie utwory. (s. 277)

„Zimowe zaręczyny” to oryginalna historia odwołująca się do podstawowych ludzkich emocji: zazdrości, miłości, walki o władzę. Fantastycznie ogląda się „dorastanie” Ofelii, która musi odnaleźć się w nowej, bardzo skomplikowanej rzeczywistości. Musi zrozumieć, jak działa arka, by przeżyć, a jednocześnie zawalczyć o pozostanie sobą. Bardzo kibicuję bohaterce w tej walce — o wolność, samodzielność i prawo samostanowienia. Na Biegunie wcale nie jest to oczywiste. Rysująca się intryga jest wielopoziomowa i skomplikowana, trudno przewidzieć, co może się zdarzyć dalej, kto okaże się przyjacielem, a kto wrogiem. Każdy próbuje wykorzystać dziewczynę do własnych celów, a najbardziej przyjacielskie osoby mogą mieć najbardziej zbrodnicze zamiary. Zaufanie jest na Biegunie towarem zdecydowanie deficytowym. Każda decyzja Ofelii może mieć różne konsekwencje, czasami zaskakujące dla kogoś, kto nie wie, jak działa arka.

Książka jest napisana bardzo plastycznie i wspaniale przetłumaczona. Podczas lektury ma się ochotę zobaczyć niektóre obrazy: arki otoczone chmurami, pokoje odizolowane przestrzennie, pałace unoszące się w chmurach, wielkie lodowe pola i zimowe lasy zamieszkałe przez ogromne, zmutowane zwierzęta — wyobraźnia Christelle Dabos zdaje się nie mieć granic. Nie mogę się doczekać, kiedy po polsku ukaże się kolejny tom.

Christelle Dabos, Zimowe zaręczyny, tł. Paweł Łapiński, wyd. Entliczek 2019 r.

Morrigan – a może jednak Morysia?

Co jakiś czas zaglądamy z Piotrkiem na strony wydawnictwa Media Rodzina. Szukamy informacji, przeglądamy zapowiedzi. I choć wiem z Goodreads, że premiera kolejnej części planowana jest dopiero na luty przyszłego roku, cały czas mamy nadzieję, że może w Polsce ukaże się szybciej (a najpóźniej w tym samym czasie). Może wydawnictwo ma jakieś chody, czarodziejską różdżkę i już dostało tę książkę… Tak, tak, z wielką niecierpliwością czekamy na trzeci tom przygód Morrigan Crow autorstwa Jessiki Townsend.

Jessica Townsend. Seria Morrigan Crow

Miałam o każdym tomie pisać osobno, bo pierwszy przeczytaliśmy już jakiś czas temu. Drugi zresztą też. Nie wyszło, więc dostaniecie dwa w pigułce. Obie książki przeczytaliśmy z Piotrkiem bardzo szybko. Na potrzeby recenzji wróciłam do tej historii i spodobała mi się nawet bardziej, a to nieczęste przy kolejnej lekturze. To świetna opowieść z magią w tle. Fani Harrego Pottera na pewno zauważą sporo nawiązań do swojej ulubionej lektury, ale nie jest to wtórna książka. Autorka bawi się konwencją, żongluje motywami i schematami, ale całość jest świeża, zabawna, czasami niepokojąca i bardzo ciekawa.

Książka zaczyna się mocno i dość przerażająco. Spotykamy Morrigan w przededniu jej jedenastych urodzin. Właśnie zaczyna się ostatni rok jej życia – dziewczynka urodziła się w nocy przesilenia, czyli należy do przeklętych dzieci. Takie dzieci podobno przynoszą pecha, odpowiadają za wszystkie wypadki i jednym spojrzeniem mogą sprowadzić na miasto huragan. Wszyscy się ich boją, nikt ich nie lubi. Morrigan nauczyła się z tym żyć. Bo jaki miała wybór? Od maleńkości wiedziała, że przeraża innych i że będzie żyła tylko 12 lat. Tym razem jednak Era niespodziewanie kończy się rok wcześniej, a w życiu dziewczynki pojawia się rudowłosy, ekscentryczny i nieprzewidywalny Jupiter North, czasami pieszczotliwie przez przyjaciół zwany Jowiszkiem. Jak możecie się domyśleć Morrigan nie umiera, tylko razem z Jupiterem trafia do Nevermoor, gdzie zostaje jego kandydatką do Towarzystwa Wunderowego – tajemniczej organizacji dbającej o świat (tak mówiąc w skrócie).

Jessica Townsend, seria Morrigan Crow

W historii Morrigan znajdziecie dużo znanych elementów: tragiczne dzieciństwo, odepchnięcie, strasznego wroga, przed którym drży cała społeczność, przyjaźń, przygody, czary, szkołę magii. Nie jest to jednak drugi Harry Potter (ani inna książka o magicznym dziecku) przepisany na dziewczyńską wersję. Jessica Townsend stworzyła ciekawą, przejmującą historię o dziecku, które musi odkryć siebie i swoje talenty, nauczyć się ufać światu, zrozumieć, co to przyjaźń – a przy okazji pewnie uratować świat, ale tego jeszcze nie wiemy na pewno.

Autorka wykreowała bardzo spójny świat, w którym wydarzenia logicznie ze sobą wynikają. Wraz z postępem lektury wyjaśniają się jedne zagadki, a pojawiają następne. Historia jest linearna: w pierwszym tomie Morrigan walczy o przyjęcie do Towarzystwa Wunderowego (nie jest to łatwe), w drugim możemy towarzyszyć jej podczas pierwszego okresu nauki. W obu książkach pojawia się jednak wiele dodatkowych wątków i wcale nie jest łatwo przewidzieć, w którą stronę autorka poprowadzi historię. Między innymi dlatego tak bardzo czekamy na kolejną część. Z prawdziwą przyjemnością czytałam opisy kolejnych prób, a potem zmagania Morrigan ze szkołą – ta historia ma sens, wszystko się tutaj klei, rozumiem, z czego wynikają zachowania bohaterów, nawet jeśli ich nie pochwalam.

Postacie są wyraziste i ciekawe. Nie tylko Morrigan i Jupiter – postacie drugoplanowe budzą zaciekawienie i sympatię (lub niechęć) i są wprowadzane po coś. Niektóre posuwają akcję do przodu, inne pozwoliły pokazać różnorodność i bogactwo opisywanego świata, bo Nevermore to naprawdę czarodziejskie miasto. Zarówno ja, jak i Piotrek bardzo chętnie byśmy tam zajrzeli. Mnie najbardziej urzekła parasolejka, czyli kolejka parasolowa. Trzeba mieć odwagę, by z niej korzystać, ale zawsze zazdrościłam Mary Poppins. Piotr chciałby zobaczyć magnifikota (choć raczej nie należałoby go głaskać) i zwiedzić zwodnicze zaułki – jakże by było fajnie nagle stać do góry nogami. Bardzo chciałby także zobaczyć halloweenową paradę, a szczególnie cmentarz makabryjski (ja bym chyba nie chciała). A przecież poza tym miastem roztacza się cała kraina i mamy nadzieję, że autorka „Nevermore” będzie miała ochotę ją nam pokazać.

To kiedy w końcu będzie kolejny tom?

Jessica Townsend, Nevermoore. Przypadki Morrigan Crow, il. Jim Madsen, tł. M. Hesko-Kołodzińska, P. Budkiewicz, Media Rodzina 2018

Jessica Townsend, Wundermistrz. Powołanie Morrigan Crow, il. Jim Madsen, tł. M. Hesko-Kołodzińska, P. Budkiewicz, Media Rodzina 2019

Smocza straż

No i co ja mogę powiedzieć nowego? Mój syn na pytanie, jak mu się podobało, odparł: no mamo, przecież to Brandon Mull. I wszystko jasne, prawda?

Brandon Mull gwarantuje solidną dawkę przygód i silne emocje. Zgrabnie skonstruowana akcja, bohaterowie, z którymi można się utożsamić, prosty język, ciekawe postacie poboczne i mamy doskonały przepis na książkę, od której trudno się oderwać. To była jedna z najbardziej oczekiwanych premier w naszej rodzinie — wypatrywał tej książki nie tylko Tymek, ale także Olek i Gabryś, mój bratanek i siostrzeniec. A potem licytowali się, kto najszybciej przeczyta. No i padło oczywiście pytanie, kiedy następna część?

Brandon Mull, Smocza straż

Książki Brandona Mulla to świetny pomysł, jeśli macie w rodzinie dziecko, które chcecie zachęcić do czytania. Jego przygodówki powinny spodobać się jedenastolatkom i młodzieży, przygody rodzeństwa Sorensonów zafascynowały też niejednego dorosłego. „Smocza straż” to kontynuacja serii „Baśniobór” — warto do niej zajrzeć zanim zaczniecie czytać tę książkę. Jaśniejsze staną się na pewno słowa Stana Sorensona:

Szczerze mówiąc, znowu nie wiem, co począć. Moja odpowiedzialność jest oczywista. Ale jak daleko jestem gotów się posunąć? Ile potrafię zaryzykować? Czy uczciwie będzie dać im wybór? I czy to w ogóle wybór, skoro wiem, co zdecydują?

Dwa pokolenia: Dziadkowie i Wnuki połączone jedną misją — ochronić przed ludźmi azyle magicznych stworzeń i ochronić ludzi przez magicznymi istotami. W „Baśnioborze” rodzeństwo Kendra i Seth dowiedziało się, jakie zadania wykonują ich tajemniczy Dziadkowie, uczyło się nowych obowiązków i oczywiście ratowało świat. Wydawało się, że po zwycięstwie nad demonami nastaną spokojne i nudne (to słowa Setha) lata. Pojawiło się jednak nowe zagrożenie — smoki, które po latach niewoli i uwięzienia w azylach, zapragnęły znowu zakosztować wolności.

Brandon Mull, Smocza straż

Brandon Mull zgrabnie wykorzystał świat stworzony w „Baśnioborze”, by wykreować nową serię. Spotykamy Kendrę i Setha tuż po zakończeniu przygód opisanych w „Kluczach do więzienia demonów”. Dziadkowie mają nadzieję, że nastaną spokojne czasy, Kendra próbuje uporać się z własnymi uczuciami, Seth się nudzi. To właśnie on przyjmuje nadchodzącą burzę z największym entuzjazmem (a to nowina!). Akcja powieści toczy się głównie w Gadziej Opoce, a wydarzenia następują po sobie błyskawicznie. Ani Seth, ani czytelnik nie mają czasu na nudę.

Brandon Mull, Smocza straż

W „Smoczej straży” spotykamy część postaci znanych nam z „Baśnioboru” oraz wiele innych magicznych stworzeń, które chcą lub muszą współpracować z ludźmi. Moją dorosłą sympatię zdobył nypsik Calvin, Maleńki Bohater. Może dlatego, że trochę przypominał mi Ryczypiska z Narnii, tak samo zabawnie dumy i odważny, mimo swojego niewielkiego wzrostu. Brandon Mull wprowadził także do książki „zwykłych ludzi” nieświadomych istnienia drugiego, magicznego świata. Ciekawa jestem, czy będzie rozwijał ten wątek, czy Knox pozostanie w pamięci jedynie jako narzędzie wykorzystane przez Setha do osiągnięcia celu. Zresztą ten wątek wydaje mi się najbardziej nośny z perspektywy rodzica. Całkiem dobrze nam się rozmawiało z Tymkiem, czy tego typu postępowanie jest etyczne i czy rzeczywiście nie było innego wyjścia. Oraz czy cel uświęca środki i czy nie za często korzystamy z tego argumentu. Niezła dyskusja, jak na zgrabnie napisaną przygodówkę dla dzieci.

Brandon Mull zapowiada, że „Smocza straż” będzie składała się z pięciu tomów. No cóż, pozostaje czekać na kolejne — ciekawa jestem na ile Mullowi uda się wykreować nowy świat, który nie będzie jedynie nowymi przygodami Kendry i Setha w znanej już scenerii „Baśnioboru”. „Smocza straż” to udane wprowadzenie — zaostrza apetyt i sprawia, że czytelnik ma ochotę na więcej.

 

Ilustracje pochodzą ze strony Brandona Mulla: http://brandonmull.com/category/dragonwatch/

 

Brandon Mull, Smocza straż, il. Brandon Dorman, tł. Rafał Lisowski, Wilga 2017

 

 

Instytut szyfrów, czyli udana szkolna nagroda

Chyba zdarzyło się to po raz pierwszy. Książkę czytamy w trójkę: ja, Tymek i Tato Tymka. Ja mam najlepiej, bo już przeczytałam. Rzutem na taśmę, gdy tylko Tymek ją dostał (Starszy uznał, że najpierw trzeba grzecznie dokończyć poprzednią lekturę, a że właśnie razem z owcami rozwiązywał pewną zagadkę kryminalną, więc wcale mu się nie dziwiłam). A teraz trwają podchody: kto pierwszy dorwie i przeczyta — no i komu mam kibicować? Tato trochę narzeka, że fabuła ciekawa, ale za prosta (w końcu to SF dla dzieci). A Tymek zadał już znane dramatyczne pytanie: mamo, a kiedy będzie drugi tom? Co Pan na to, Panie Peers? Choć raczej powinno być to pytanie do Wydawnictwa, bo ze strony Bobbiego Peersa wynika, że kolejny tom już jest gotowy.

Instytut szyfrów

„William Wenton. Instytut szyfrów” Bobbiego Peersa, wydany przez Wydawnictwo Znak w czerwcu tego roku, to fascynująca, a jednocześnie tajemnicza lektura. Akcja książki zaczyna się w Norwegii, gdzie wraz z rodzicami żyje William Olsen. Olsen to fałszywe nazwisko, rodzina chłopca w pośpiechu przeniosła się z Anglii do Norwegii po tajemniczym zniknięciu dziadka. Chłopiec nie tylko otoczony jest sekretami — nie wie, co się wydarzyło, nie wie, przed czym i dlaczego się ukrywają — ale także w ten sam sposób postrzega świat. Wszystko wokoło w jego oczach tworzy szyfr czekający na rozwiązanie, a właśnie szyfry z jakiegoś powodu są dla niego największym zagrożeniem. Rodzice starają się go chronić, ale nie jest łatwo chronić niesamowicie inteligentne dziecko zafascynowane zagadkami. Kiedy więc do Norwegii przybywa wystawa prezentująca Niemożliwość, szyfr nie do rozwiązania, akcja zaczyna gwałtownie przyspieszać, a czytelnik wraz z Williamem odkrywa Instytut Szyfrów.

Bobbie Pieers napisał ciekawą książkę, która mocno oddziałuje na wyobraźnię. Powiedziałabym, że to niezła powieść sensacyjna z elementami sf dla nastolatków. Akcja jest wartka, ciągle się coś dzieje, nowe okoliczności wpływają na naszą wiedzę o świecie, czytelnik chce wiedzieć, co będzie dalej i przewiduje rozwiązania, a potem okazuje się, że autor wprowadził go w maliny, a prawda jest całkiem inna i zaskakująca. Niewiele tutaj opisów, co sprawia, że wyobraźnia może pracować pełną parą — z książki raczej nie dowiemy się, jak dokładnie wygląda William, Instytut Szyfrów czy inne mniej lub bardziej tajemnicze postacie czy przedmioty pojawiające się na stronach powieści. Mam żal do Wydawnictwa Znak za okładkę, która od razu narzuca pewien wzorzec bohatera — chłopiec z okładki wygląda zwyczajnie, ale sprawia, że trudno potem nałożyć Williamowi inne rysy. Dużo bardziej podobają mi się okładki wydań skandynawskich czy niemieckich, które intrygują i są tajemnicze. To samo dotyczy tytułu — Instytut szyfrów daje nadzieję, że kody i zagadki będą pełniły w tej książce dominującą funkcję, a wcale tak nie jest.

Minusów jest więcej. Książka jest momentami bardzo naiwna, szczególnie niektóre opisy technologii wydają się ozdobnikiem i wodotryskiem bez żadnego wypływu na fabułę. Coś z czegoś powstaje, ale nie wiadomo dlaczego i jak — warstwa SF jest po prostu szlaczkiem i ozdóbką, a nie rzeczywistym SF. Fajnie się niektóre fragmenty czyta, ale nie do końca wiadomo, po co autor umieścił je w książce. Co jeszcze? Warto zwrócić uwagę na filmowość tej książki — na pewno ma na to wpływ doświadczenie autora, ale książka wydaje się pisana pod kątem przyszłej adaptacji — są w niej rzeczy, które na pewno będą dobrze wyglądać na filmie, choć z punktu widzenia fabuły nie mają większego sensu albo są dość oczywiste. Postacie są jednowymiarowe, a William absolutnie genialny, choć naprawdę trudno uwierzyć, że nikt, przez tyle lat, nie zauważył jego inności. Książka stanowi zamkniętą całość, ale pozostawia mnóstwo bardzo podstawowych pytań. Mam nadzieję, że następna część będzie równie ciekawa, ale bardziej spójna i mniej chaotyczna.

„William Wenton. Instytut szyfrów” trafił do rąk Tymka jako nagroda szkolna za cały rok nauki. Książki dostały wszystkie dzieci i udało się przekonać Wychowawczynię, że nie muszą to być słowniki, encyklopedie, atlasy ani Niziurski, Makuszyński czy Ożogowska. Do rąk dzieci trafiły cztery tytuły: „Instytut szyfrów”, „Ewolucja według Calpurnii Tate”, „Hej Jędrek! Masz cykora?” oraz „Ale historia! Jadwiga kontra Jagiełło”. I wiecie co: dzieci były przynajmniej zaintrygowane. Właściwie nie znalazło się dziecko, które nie zerknęłoby do książki, a klasa Tymka nie składa się z samych moli książkowych. Takie właśnie powinny być nagrody za naukę: intrygujące, zachęcające do zajrzenia, z okładką, która skłania do tego, by sprawdzić, co jest w środku. W końcu powinna to być lektura na wakacje, a chyba nikt nie miałby wtedy ochotę czytać słownika czy atlasu.

 

Bobbie Peers, William Wenton. Instytut szyfrów, Wydawnictwo Znak, 2017

Wyprawa do miasta śniących książek

Dzisiaj będzie o książce, która nie została napisana dla dzieci. Ile jednak można ścierpieć jęczenia: nie mam co czytać!? Za oknem lało, więc nie dało się Starszego wyprawić do biblioteki po kolejne lektury i zakazać mu powrotu, jeśli nie przyniesie co najmniej pięciu książek. Zdesperowana podeszłam do półek i zaczęłam je przeglądać. Na pewno jest tutaj coś, co nadaje się na lekturę dla pochłaniającego książki prawie jedenastolatka. Książka powinna być ciekawa, niezbyt straszna i odpowiednio opasła, żeby zajęła syna na dłużej. I jeszcze powinna wyglądać w miarę zachęcająco, żebym nie musiała go za długo przekonywać. Zerknęłam na jeden tomów i pomyślałam, że to może się udać. W ten sposób w ręce Tymka powędrowała książka Waltera Moersa „Miasto śniących książek”.

Miasto śniących książek

Dziecię moje najpierw popatrzyło nieufnie, obejrzało książkę z każdej strony, zerknęło na ostatnią stronę okładki, ściągnęło obwolutę (bo w łóżku niewygodnie się czyta książki z obwolutami, jak wyznało) i zaczęło czytać. Pierwsze wrażenia nie były porywające. Dziwne jakieś — stwierdził mój syn. Z każdą przeczytaną stroną było jednak lepiej. 

Miasto śniących książek

„Miasto śniących książek” to wspaniała baśń o miłości do książek. Rzecz dzieje się w Camonii, mitycznej krainie wymyślonej przez Moersa (czy raczej, jak twierdzi sam autor, tylko przez niego odkrytej). Bohaterem powieści jest Hildegunst Rzeźbiarz Mitów, młody, zaledwie siedemdziesięciosiedmioletni smok, mieszkaniec Twierdzy Smoków. Jak wszyscy jego pobratyńcy, Hildegunst jest poetą. Widnieje zresztą jako autor „Miasta śniących książek” — to odkrycie poraziło Tymka, który długo zastanawiał się, czy to możliwe, że Moers rzeczywiście wykorzystał czyjś rękopis. Ojciec poetycki Hildegunsta, Dancelot, na łożu śmierci nakazuje mu udanie się w podróż i przekazuje zachwycający, genialny rękopis. Rzeźbiarz Mitów pragnie odkryć jego autora i trafia do Księgogrodu, miasta, w którym wszystko kręci się wokół książek. 

W Księgogrodzie znajdowało się ponad pięć tysięcy urzędowo zarejestrowanych antykwariatów i, szacunkowo, ponad tysiąc półlegalnych księgarenek, gdzie prócz książek oferowano napoje alkoholowe, tytoń, odurzające zioła i substancje, których używanie wzmagało podobno radość czytania i koncentrację. Istniała także niemal niezmierzona liczba „latających” handlarzy, którzy na regałach na kółkach, drewnianych wózkach, w torbach konduktorskich i na taczkach oferowali słowo drukowane w każdej możliwej formie.

Księgogród żyje książkami i z książek. Na nich skupia się całe życie mieszkańców — a przybywają tutaj książkomaniacy ze wszystkich stron Camonii. Można tutaj spotkać Przeraźnice, fernhachyckie karzełki, mgławce, Eydetów i wielu innych przedstawicieli przedziwnych ras i gatunków. W Księgogrodzie książki się wytwarza, książek się poszukuje i o książki się walczy. Tętniące gwarem ulice to tylko część miasta. Głęboko pod domami rozciągają się ogromne, niezgłębione katakumby, pełne starych książek, przerażających stworów i walczących ze sobą łowców książek. Hildegunst nie spodziewa się, że tajemniczy rękopis sprowadzi na niego mnóstwo kłopotów. Poszukując autora poematu, trafia do wszechwładnego antykwariusza, Fistomefela Szmejka, który okazuje się bardzo złowrogą postacią.

Nie chcę streszczać całej historii smoka, żeby nie psuć lektury. Warto jednak wspomnieć, że duża część książki rozgrywa się właśnie w podziemiach Księgogrodu, niesamowitym labiryncie pełnym kurzu i niebezpieczeństw, zamieszkałym przez istoty jak z koszmarnych snów.

Miasto śniących książek

„Miasto śniących książek” to triumf wyobraźni. Świat stworzony przez Waltera Moersa to bardzo spójny, całościowy opis cudownej, choć niebezpiecznej krainy. Chylę czoła przez tłumaczką Katarzyną Beną, która potrafiła przełożyć to dzieło. Cały język odwołuje się do książek: nazwy potraw (loczek poety, pasztet Księcia Zimnej Krwi, Pralinki Grozy czy Woda Pomysłów), zawodów, potworów. Miłośnicy literatury mogą mieć dużo zabawy odszyfrowując anagramy, pod którymi ukryto rzeczywistych twórców. Zresztą imiona i nazwiska fikcyjnych pisarzy i tytuły ich powieści to temat na całą rozprawę.

Tutaj „Tygrys w wełnianej skarpecie” Kalibana Sykoraksa — pierwsze wydanie! Tu: „Ogolony język” Adrastei Sinopy — ze słynnymi ilustracjami Elihu Wahacza! Tutaj z kolei: „Mysie hotele w świeżej wieprzowinie”, legendarny, humorystyczny przewodnik autorstwa Jodlera von Hinnena, w nienagannym stanie!

Tymek był zauroczony, a jego zachwyt wzrastał i wzrastał! Nie przestawał mówić o tej książce. Uznał, że jest bezcenna, że warto za nią zapłacić każde pieniądze, że pod żadnym pozorem nigdy mam jej nikomu nie oddawać. Opowiadał o niej z pasją, był pod wrażeniem oryginalności wyobraźni i szczegółowej narracji, która jednak pozostawała spójna i nie wprowadzała zamętu.

Moje dziecko nie bawiło się w wyszukiwanie odniesień do innych dzieł, bo po prostu ich jeszcze nie zna, ale doceniło bijący z tej książki zachwyt nad czytaniem i książkami. Ogromnie podobały mu się ilustracje. Stworzył je sam Moers i w niebywały sposób uzupełniają one lekturę: ile tutaj postaci, ile pomysłów, ile wątków. Otwarcie tej pięknie wydanej książki oznacza wejście do świata, który czaruje i uwodzi, i przepięknie gra skojarzeniami. 

Mamo, powiedział trochę zmartwiony Tymek, teraz inne książki wydają mi się takie, takie… płaskie i zwyczajne. To chyba główne niebezpieczeństwo tej lektury — świat Camonii wciąga i nie chce się go opuszczać. Skończyło się na tym, że Tymek pochłania „Kota alchemika”, wyciągniętą z półki inną powieść Moersa. I codziennie jęczy, czy znalazłam już „Labirynt śniących książek”, czyli kontynuację przygód Hildegunsta. A przecież chciałam, żeby przestał jęczeć…

Walter Moers, Miasto śniących książek, tłumaczenie Katarzyna Bena, Wydawnictwo Dolnośląskie 2006

Czas i jego pułapki

Marzenia, które się spełniają, bywają niebezpieczne. Przekonała się o tym Wasylisa, trzynastolatka mieszkająca z ciotką, która chyba najbardziej lubiła swoje koty. Dziewczynka nie zna swoich rodziców — jej mama zniknęła dawno temu, ojciec mieszka gdzieś za granicą, a jego obecność w życiu córki sprowadza się do wysłania czeku raz w miesiącu. Pewnego dnia stara ciotka trafia do szpitala, a w życie Wasylisy wkracza nigdy niewidziany ojciec. I okazało się, że to początek prawdziwych kłopotów.

Czasodzieje

Czasodzieje. Klucz czasu” Natalii Sherby wzbudzają zainteresowanie. Już okładka przyciąga uwagę: piękny kolor i ciekawa grafika dają nadzieję, że przygoda będzie równie pochłaniająca. Tymek sięgnął po tę książkę z ogromną radością i jeszcze większym zaciekawieniem, a potem błyskawicznie ją połknął, choć czasami trochę narzekał. Porównania z cyklem książek o Harrym Potterze narzucają się same na początku, ale w przeciwieństwie do przygód Harry’ego „Czasodzieje” momentami przytłoczyli mojego syna mnogością wątków i historii. Tak wiele się tutaj dzieje i tak wiele pozostaje do wyjaśnienia, że Tymek bywał zmęczony: To fajna książka, mamo, ale czasami nie rozumiem, dlaczego się coś dzieje. Sama przy lekturze miałam podobne wrażenie, jakby autorka próbowała pokazać nam od razu wszystko, co w stworzonym przez nią świecie najwspanialsze, najdziwniejsze i najciekawsze. 

Świat to jednocześnie piękny i okrutny. Wasylisa ze skromnego mieszkania trafia do wspaniałej willi, ale oznacza to dla niej ogromne niebezpieczeństwo. Jej ojciec  jest czasodziejem, jednym z największym, a dziewczynka wydaje się być zagrożeniem dla wszystkich. Okazuje się, że Ziemia, nazywana tutaj Ostałą, ma bliźniaczą planetę, Eflarę, magiczną i czarodziejską, zamieszkałą przez niesamowite rasy i cudowne stwory. Zwyczaje tam panujące są raczej feudalne. Ziemia, choć zamieszkała przez ludzi, jest we władaniu duchów: potężnych czarodziejów panujących nad czasem. Obie planety zaczynają się do siebie zbliżać, co grozi zgubą jednej z nich, a Wasylisa — przypadkowo i niechcący — wplątuje się w sam środek wydarzeń. Dziewczynka jest równie zagubiona jak my — początkowo niczego nie rozumie i powoli odkrywa, że jest częścią większej gry, że nieustannie ktoś nią manipuluje. Co zrobić, by przestać być pionkiem? Jak rozpoznać, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem? Komu zaufać? Jak odkryć, co planują inni i rozgryźć ich knowania? I jak nauczyć się władać czasem?

Tempo tej powieści jest niesamowite. Obraz zmienia się ze strony na stronę — trwa nieustający wyścig z czasem: trzeba zdążyć przed katastrofą, przed wrogami, przed przyjaciółmi, którzy okazują się fałszywi. Trzeba tak wiele się dowiedzieć o życiu w nowym miejscu, o zasadach, które tu panują, o tym, co trzeba znaleźć. Liczy się nie tylko wiedza, ale także determinacja i wewnętrzna siła, a czasami przydają się pozornie kompletnie zbędne umiejętności. Czytelnik może się łatwo zgubić, tak jak momentami gubi się Wasylisa. Trudno zresztą jej nie polubić — jest zaradna i rezolutna, czasami pyskata, czasami łamiąca zasady i reguły, ale dzielna i wytrwała. Świat, w jakim się znalazła, może przytłoczyć, choć trzeba przyznać, że opisy cudownych miejsc i stworów są niesamowicie wciągające. 

Będziemy z Tymkiem czekać na następne części. Wydawnictwo EneDueRabe zapowiada, że kolejna ukaże się w grudniu. Trzeba będzie tylko wcześniej na nowo przeczytać pierwszy tom, żeby odświeżyć sobie tę historię. Ciekawa jestem bardzo, które tropy okażą się fałszywe i czego jeszcze dowiemy się o Eflarze. Książka nadaje się dla wyrobionego dziesięciolatka, ale bezpieczniej jest wręczyć ją dwunastolatkowi — nie powinien się pogubić w mnogości wątków.

 

Natalia Sherba, Czasodzieje. Klucz czasu. EneDueRabe 2016

Boggarty, elfy, kwikołki i inne stwory – witamy w Spiderwick!

Tymek dostał „Kroniki Spiderwick” (wydawnictwo Znak) od Mikołaja. I dobrze, że Święty postarał się od razu o obie książki, bo dziecko chyba oberwałoby mi głowę z podniecenia, gdyby nie mogło przeczytać wszystkiego od razu. Księga pierwsza, obejmująca tomy: „Przewodnik terenowy” i „Kamienne oko”, kończy się bowiem w takiej chwili, że natychmiast ma się ochotę sprawdzić, co było dalej. Tymek skończył Księgę pierwszą, wziął z półki Księgę drugą chyba nawet bez chwili odpoczynku (tomy „Sekret Lucindy”, „Żelazne drzewo” i „Gniew Mulgarata”), a potem żałował, że nie ma kontynuacji.

Kroniki Spiderwick 1

Kroniki Spiderwick 2

Historia zaczyna się klasycznie: rodzeństwo Grace’ów trafia do starego, wiktoriańskiego domu. Od teraz będą tu mieszkać razem ze swoją mamą – musieli się wyprowadzić z Nowego Jorku, gdy tato zostawił rodzinę. Mallory, zapalona florecistka, Simon, miłośnik zwierząt, i jego bliźniak Jared – od odejścia ojca traktowany jako ten, który sprawia kłopoty – nie spodziewali się, że wraz z przeprowadzą zaczyna się najbardziej przedziwna i zaskakująca przygoda w ich życiu.

Przeszukując dom, dzieci znajdują tajemniczą księgę, spisaną przez ich ciotecznego pradziadka, Artura Spiderwicka, a w niej opis większości dziwnych i cudownych stworzeń, które żyją tuż obok ludzi, ale na ogół wolą się nam nie pokazywać. Jared ze zdumieniem czytał o boggartach, skrzatach, trollach, gryfach i innych bajkowych stworzeniach, które według Artura zamieszkiwały okolice Spiderwick. Odkrycie księgi oznaczało także wielkie niebezpieczeństwo – dzieci musiały przekonać do siebie wiele stworów niechętnie nastawionych do ludzi oraz walczyć z groźnym Mulgaratem. Ich kapryśnym przewodnikiem w tym świecie staje się domowy skrzat Naparstek, który nie przypomina krasnoludka, a potrafi zamienić się w złośliwego boggarta.

„Kroniki Spiderwick” to fantasy przeznaczone dla dzieci. Bohaterowie są dziećmi i nie tylko walczą z groźnymi stworami, ale także borykają się z problemami typowymi dla dzieci: z niezrozumieniem dorosłych i własnymi emocjami, nad którymi tak trudno czasami zapanować. Historia, ładnie i ciekawie przetłumaczona na język polski przez Zuzannę Naczyńską, niesamowicie wciąga. Razem z rodzeństwem Grace’ów wędrujemy po okolicach Spiderwick i ich oczyma oglądamy cuda, które objawiają się im przed oczami. Opowieść kryje w sobie sporo niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji. Nie wiem, czy chłopcy koniecznie chcieliby zobaczyć goblina (Piotruś obejrzał obrazki w książce), ale sądzę, że kwikołkiem i pukiem by nie pogardzili 🙂 „Kroniki Spiderwick” to odpowiedź na naszą potrzebę poszukiwania tajemnicy i dziecinnej wiary, którą czasami zachowujemy także jako dorośli, że tuż obok nas kryje się coś jeszcze, a baśnie zawierają w sobie ziarenko prawdy. Dla mnie pewnym „dalszym ciągiem” tej historii jest „Baśniobór” Brandona Mulla, oparty na podobnym pomyśle („Kroniki” były pierwsze). Oba tomy to fajne wprowadzenie w świat fantasy, tym bardziej, że kolejne części są dość krótkie, a druk dostosowany do potrzeb młodszego czytelnika. Bardzo ważne są także ilustracje – można nie tylko poczytać o naszych magicznych sąsiadach, ale także je obejrzeć.

Tymek oglądał także film, który również bardzo mu się podobał. Według mnie, książka jest mniej „straszna”.

Opinia Tymka:  Ta książka jest wciągająca. Wydaje się gruba, ale ma dużo obrazków. Z książki najbardziej podobał mi się  postać Jareda.  Ja osobiście nie chciałbym mieszkać w takim domu, ale chciałbym przelecieć się na gryfie 😎 . Nie można dużo pisać o tej historii, żeby nie zdradzać sekretów.

Zwierzoduchy, czyli o pierwszym tomie Spirit Animals

Tymek zażądał, żebym w końcu zaczęła pisać o książkach, które on czyta, a nie tylko o Piotrusiowych. Na początek padło więc na „Zwierzoduchy” – przyniosły mu je do szkoły Zuzia i Basia, superkoleżanki, a potem w domu Tymek odmawiał współpracy, siedział i czytał. I przeczytał. Przez jedno popołudnie, co samo w sobie o czymś świadczy.

Spirit Animals, Zwierzoduchy

„Zwierzoduchy” to pierwszy tom serii „Spirit Animals” wydanej przez Wilgę. Książkę napisał Brandon Mull, którego „Baśniobór” oboje przeczytaliśmy z przyjemnością. Seria została rozpisana na siedem tomów, każdy z nich ma napisać inny autor.

Akcja powieści dzieje się w Erdas. W tym świecie każde dziecko, które kończy jedenaście lat, przechodzi ceremonię nektaru Ninanii i jeśli ma szczęście, może przywołać swoje zwierzę-ducha, czyli zwierzoducha. Dla rodziny to wielki zaszczyt, bo podobno nie ma wielu ludzi ze zwierzętami opiekuńczymi, choć w książce spotykamy głównie takie. W pierwszym tomie poznajemy czworo dzieci: Abeke, Meilin, Conora i Rollana (dwie dziewczynki, dwóch chłopców). Pochodzą z czterech różnych kontynentów, które nieodparcie kojarzą się z Europą, Afryką, Azją i Ameryką Północną. Każde z nich przywołało nie zwykłe zwierzę, ale jedną z potężnych, wymarłych Wielkich Bestii. Pojawienie się Bestii (wilka, lamparta, pandy i sokolicy – to są dobre bestie) potwierdza, że powraca starożytne zagrożenie i bliskie jest przebudzenie się Pożeracza, czymkolwiek by ten stwór był. Budzą się także pozornie pokonane złe bestie.

Książkę czyta się szybko, ale zdecydowanie skierowana jest do młodszych nastolatków, i to takich, które nie mają za sobą zbyt wielu lektur. Ja miałam wrażenie, jakby ktoś powielał w niej znaną powszechnie receptę na sukces: musi być tajne stowarzyszenie, kilku młodych bohaterów, jakieś zagrożenie nieznane i przerażające. Momentami akcja była przewidywalna, ale jednocześnie bardzo wciągająca. Miło się towarzyszy bohaterom, którzy mimo młodego wieku muszą pokonać mnóstwo przeciwności, by uratować świat, chociaż przez całą lekturę miałam wrażenie, że ten tom to tylko wstęp, a prawdziwa historia dopiero się zacznie. Może to wina koncepcji pisania każdego tomu przez innego autora – być może Brandon Mull lepiej się sprawdza, gdy sam kontroluje całość.

Opinia Tymka: Ta książka jest ciekawa, ale czytałem ciekawsze. Najbardziej podobała mi się postać Conora. Jego  zwierzoduch to wilk o imieniu Briggan. Zwierzoduch Abeke to lamparcica Uraza, Meilin ma pandę Jhi, a Rollan sokolicę Essix. Chętnie przeczytam następne tomy, choć wydaje mi się, że już wiem, co w nich będzie.