Idziemy do szkoły

Dopiero wróciliśmy znad morza, ciągle jeszcze śni nam się plaża, słońce i meduzy (chłopcy się podzielili, Młodszy postanowił zostać badaczem meduz, Starszy obmyśla trucizny, jakimi można by je wyplenić). Trudno jednak uciec przed myśleniem o szkole, bo Piotruś w tym roku debiutuje jako pierwszoklasista i dopadły go lęki i strachy. Poprosił, żebym przeczytała mu znowu „Króla liter”, bo chciałby się z literami zaprzyjaźnić, tak samo jak Maks.

Wydany przez Hokus-Pokus „Król liter” Eveline Hasler (ilustracje Christine Sormann) to cieniutka książeczka właśnie o tym, że litery są bardzo fajne i można się z nimi zaprzyjaźnić.

Król liter

Jej bohaterem jest Maksymilian Kowalski, sympatyczny chłopak o silnych rękach (od pomagania mamie), które jednak wcale nie chcą ładnie pisać. Potrafią wiele rzeczy, ale nie chcą się zaprzyjaźnić z literami. Wszystko zmienia się pewnej nocy, gdy Maksa odwiedzają litery. Okazuje się, że bardzo lubią ładne pisanie i potrafią docenić każdy ładny napis — nawet ten wykonany kasztanem na murze szkoły.

Król liter

Maks dostaje w nagrodę czarodziejskie pióro, ale w szkole nikt nie chce mu uwierzyć. Zmienia się to, gdy litery wkraczają do klasy i zaczynają bawić się z dziećmi.

Król liter

Zabawa była przednia i my też wiele razy dobrze się przy tej lekturze bawiliśmy. W tekście wyróżnione są duże drukowane litery, więc Piotruś sprawdzał, czy dobrze je rozpoznał. Wymyślaliśmy, do czego jeszcze są podobne poszczególne litery, rysowaliśmy im nowe postacie, szukaliśmy wyrazów zaczynających się od litery występującej w tekście, malowaliśmy litery farbami. To króciutka książka, ale daje niesamowicie dużo możliwości, a często inicjatorem literkowych zabaw był właśnie Piotruś. Czasami jednak, tak jak teraz, czytamy ją tylko po to, by nabrać otuchy i przed rokiem szkolnym uwierzyć, że z literami naprawdę można się zaprzyjaźnić.

Wydawnictwo Hokus-Pokus poleca tę książkę dla dzieci od lat 6, ale sądzę, że może się spodobać dużo młodszym czytelnikom. Tekst jest krótki i przyjazny, ilustracje ładne, a literami interesują się przecież już dużo młodsze dzieci.

Eveline Hasler, Król liter, Hokus-Pokus

Wirusy i limfocyty, czyli co się dzieje, gdy dopada nas przeziębienie

Chorujemy rodzinnie, zaatakował nas jakiś paskudny wirus. Wiecie, jak to jest: z nosa cieknie, gardło boli, powieki nie chcą się otwierać. Słuchamy bajek, oglądamy filmy, trochę czytamy, choć nie za dużo, bo wysiada mi gardło ku rozpaczy Piotrusia.

Gdy pojawia się w domu jakaś choroba, Piotruś (tak jak kiedyś Tymek) najpierw żąda, żebyśmy obejrzeli odcinek serialu „Było sobie życie”, a potem wyciąga z półek książki Wojciecha Feleszko o rodzinie Nosków i doktorze Florentym Orzeszko i zaczyna się zastanawiać, co nas zaatakowało. O książce „Nóż w palcu. Skaleczenie” już kiedyś pisałam, więc dzisiaj będzie o „Lądowaniu rinowirusów”, bardzo na czasie, i o biegunce (tak, tak o rotawirusach!). Obie wydało wydawnictwo Hokus-Pokus.

Wojciech Feleszko, Lądowanie rinowirusów

Kajtek, syn państwa Nosków, dostał w przedszkolu temperatury. Zaatakowały go rinowirusy, które tylko czekały na taką okazję – udało im się przeskoczyć z ręki Jasia. Jaś wytarł nos ręką, a nie chusteczką, ręki nie umył – wymarzone środowisko dla złośliwych mikrobów.

Teraz dygresja: z punktu widzenia rodzica książki Wojciecha Feleszko to świetny materiał dydaktyczny. Wcale nie chodzi o wiedzę na temat wirusów, bakterii czy procesów zachodzących wewnątrz organizmu, choć takich informacji jest tutaj sporo i łatwo je zapamiętać. W obu historiach autor podkreśla, jak ważne są podstawowe zasady higieny – bez moralizowania, jakby przypadkiem. Wszystkie znane mi dzieci, które czytały te książki, zaczynały częściej biegać do łazienki, żeby umyć ręce. Szczególnie dobrze działała na nie opowieść o rotawirusie.

„Lądowanie rinowirusów. Przeziębienie” to opowieść o zwykłym zaziębieniu, takim jakie dopada właściwie każde dziecko kilka razy do roku. Kajtek także zachowuje się jak typowe dziecko: marudzi, narzeka, nie chce łykać syropu i wpuszczać kropli do nosa. Ma jednak szczęście, że leczy go doktor Orzeszko, który ma ogromny talent do wyjaśniania, dlaczego branie lekarstw jest ważne. W nosie Kajtka opasły Limfocyt, głównodowodzący obrony, walczy z paskudnym Rinowirusem i jego szajką.

Aaaaaaalarm! – wrzasnął – Wstawać, śpiochy i gamonie! Zbierać broń! Jakieś łajdaki dostały się do naszego nosa! To pewnie znowu Rinowirus i jego banda! – ryknął na swoich ludzi. – Baczność! Wymarsz! – zakomenderował, zakładając przez ramię chlebak z czerwonym krzyżykiem i dopinając w pośpiechu pas na wielkim brzuchu.

Wojciech Feleszko, Lądowanie rinowirusów

Dla Piotrusia ważna jest główna historia, z której można się dowiedzieć, jak przebiegała batalia, jaką broń dostały limfocyty, gdy Kajtek połknął syrop, co robiły wirusy, aby zwiększyć swoją liczebność. Tymek uważnie czyta wszystkie dodatkowe informacje. Niektóre są zabawne, inne poważne, ale można się z nich sporo dowiedzieć o wirusach i pracy lekarza.

W drugiej książce „Wielki grzmot. Biegunka” Kajtek nie myje rąk po zabawie ze szczurem Maurycym. Biedny nie wie, że szczurek przydźwigał do domu szczurzy skarb, na którym siedziało mnóstwo paskudnych rotawirusów.

Wojciech Feleszko, Wielki grzmot

Rotawirusy zamieniają żołądek i jelita Kajtka w wielki wirusi plac zabaw. Efekty tych zabaw prawie każde dziecko zna z prawdziwego życia. Na szczęście na miejscu jest dzielny Limfocyt, który na okręcie ORP „Immunoglobulina” wydaje wirusom morską bitwę. Jej efekt nie był jednak przesądzony – przydała się pomoc doktora Orzeszko.

Damy radę – stanowczo oświadczył Doktor Orzeszko. – Wykurzymy je bakteriami! – dodał z tajemniczym uśmiechem, sięgając do swojej torby. […]

Bakterie? – zaniepokoił się tata.  – Czy to aby nie za wiele, dla takiego malucha?

Nie! – ucieszyła się Julka. – Zarazimy go bakteriami, żeby go wyleczyć z wirusów.

Oczywiście wszystko dobrze się skończy. Po lekturze tej książki moje dzieci starannie myły ręce i co jakiś czas przypominały mi, że trzeba myć klamki, myszki (te od komputera) i piloty od telewizora, bo na nich siedzi najwięcej wirusów i bakterii. Tak, tak, takich informacji też się można z tej książki dowiedzieć.

Myślę, że medyczna historia rodziny Nosków nie byłaby tak sugestywna i oddziałująca na wyobraźnię, gdyby nie ilustracje Ignacego Czwartosa.

Wojciech Feleszko, Wielki grzmot

Jego wirusy są niesamowite. Wyglądają jak banda kosmitów, całkiem odmiennych od tego, co znamy na co dzień. Obraz wirusów przyklejających się do dłoni na długo zapada w pamięć. Obaj moi chłopcy mają swoje ulubione ilustracje, próbowali także sami wymyślać, jak mogłyby wyglądać „najfajniejsze” wirusy. Po lekturze książek wydanych przez Hokus-Pokus podawanie leków jest łatwiejsze i jakoś szybciej się zdrowieje. Być może powinny być sprzedawane w aptekach jako jeden z suplementów diety zwiększających odporność.

Wojciech Feleszko, Lądowanie rinowirusów. Przeziębienie, Hokus-Pokus 2011

Wojciech Feleszko, Wielki grzmot. Biegunka, Hokus-Pokus 2013

Piątka to szczęśliwa liczba, a piękno nie jest potrzebne do szczęścia (aż tak bardzo)

Od kilku dni czytamy dwie książki (zdarza się, że i kilka razy dziennie) o przygodach bohaterów, których trudno uznać za pięknych i udanych. Tak się złożyło, że w obu książkach głównych postaci jest pięć, a więc u nas piątka w tym tygodniu rządzi.

Może na początek będzie o wydanej w 2007 r. przez Hokus-Pokus „Strasznej piątce” Wolfa Erlbrucha.

Wolf Erlbruch, Straszna piątka

Bohaterowie tej książki za piękni nie są, a na dodatek na ogół budzą strach lub odrazę. Mało kto lubi ropuchy, szczury, pająki, nietoperze i hieny. Wolf Erlbruch narysował te postacie bardzo naturalistycznie: są brzydkie i takie mają być. Nawet ich ubrania kojarzą się z czymś zakazanym i na granicy prawa (choć to raczej dorosłym). Trudno się więc dziwić, że ropucha, szczur, pająk i nietoperz są smutni i nieszczęśliwi. Chcieliby mieć przyjaciół i być lubiani. Dopiero pojawienie się tryskającej optymizmem hieny pozwala im spojrzeć na siebie inaczej i poszukać w sobie ukrytych talentów.

I tutaj krótki cytat, który dobitnie pokazuje, o czym jest ta książka:

„- Idiotka! – wybuchnął szczur. – Przyjrzy się nam. Czy myślisz, że to tak wesoło, gdy wszyscy uważają, że jesteś brzydka i wstrętna?

Hiena znieruchomiała. Potem przysiadła się do nich i oświadczyła uroczyście:
– Zupełnie nieważne, czy inni uważają, że jest się brzydkim, czy pięknym. Liczą się czyny! Trzeba coś robić! Dla siebie…. i dla innych!”

Pięcioro brzydkich, lecz jak się okazało, bardzo utalentowanych przyjaciół wzięło się do pracy i postanowiło coś zrobić. Udało im się, a z książki przebija optymizm  – uroda nie jest aż tak ważna, jak się wydaje. Trzeba wierzyć w siebie, odkryć, co się umie robić, i poszukać sobie w życiu jakiegoś celu, zamiast smęcić i się dołować.

Dawno temu czytałam tę książkę z Tymkiem, którego fascynowały obrazki (bo były inne niż kolorowe i piękne ilustracje z innych książek) i tekst. Ze szczególnym smakiem delektował się wyrazami zakazanymi, takimi jak „idiotka” w cytacie wyżej. Ach, takie słowa w książce dla dzieci, po prostu super! Piotruś wyciągnął książkę z półki zaciekawiony ilustracjami, ale opowieść strasznie mu się podoba. Chodzi więc ze „Straszną piątką” pod pachą i szuka kogoś, która mu ją po raz kolejny przeczyta. Rozmawialiśmy potem o tym, co to znaczy być brzydkim i co jest brzydkie, a co nie, i dlaczego różnym ludziom podobają się różne rzeczy. Zastanawialiśmy się, czy ktoś kocha pająki, a Piotruś przypomniał sobie, że oglądane w Bieszczadach kumaki wcale nie były paskudne i miały żółte brzuszki. A na kolację zażądał naleśników – przeczytajcie książkę to będziecie wiedzieć, dlaczego.

Trombocyty? – to oczywiste…

Miało być o pewnym wędrowcu, który zauroczył i mnie, i Tymka, ale w międzyczasie pojawiła się książka, która zawładnęła wyobraźnią mojego dziecka. Zaczął ją oglądać w bibliotece, potem obejrzał jeszcze raz w domu, potem jeszcze raz, a potem stwierdził, że jeszcze będzie ją oglądał, ale najpierw trzeba by przeczytać…

No więc przeczytaliśmy „Nóż w palcu. Skaleczenie” Wojciecha Feleszko wydaną przez Hokus-Pokus. Już sam tytuł przyciąga uwagę, a cóż dopiero okładka:

  

Jakoś skojarzyła mi się z Kill Billem Tarantino, a Tymka zafascynowała… Mamo, mi krew nigdy tak nie tryskała, gdy się skaleczyłem (i na szczęście – to już dodała mama, niezbyt zachwycona perspektywą opatrywania i zszywania takiej rany). Ilustracje Ignacego Czwartosa są bardzo zabawne (mamo, a czemu ten tato śpi z misiem?) A potem Julka Nosek skaleczyła się w palec i jej pięcioletni brat Kajtek wygłosił taką przemowę:

Krew? Ale fajnie! – ucieszył się z zamieszania. – Obcięłaś sobie palec i będą ci przyszywać? I zawiozą cię na sygnale! Weźmiesz mnie? – dopytywał się z zazdrością.

Tymek zaczął się śmiać. I nie mógł przestać… Patrzył na ilustrację, na której mama pędzi z Julką do szpitala i znowu zaczynał się śmiać – mamo, ale ona nie powinna jechać bez pasów, stwierdził potem kategorycznie.

  

I zaczął tropić na każdej kartce fioletowe paciorkowce.
Jego największą sympatię zdobył szef trombocytów Wąsal. I jego tajemniczy eliksir. I nic dziwnego: od jakiegoś czasu Tymek z lubością miesza w łazience różne mikstury i eliksiry, co dla rodziców oznacza częstsze zakupy mydeł, szamponów, pasty do zębów… Na szczęście ich nie wypija – nauczony doświadczeniem niestety. Z miesiąc temu przygotował miksturę z soku jabłkowego, wody, cukru, mielonych goździków, dużej ilości cynamonu i paru innych składników, co prawda spożywczych, ale niekoniecznie przeznaczonych do konsumpcji na surowo. Piekliśmy szarlotkę i dziecko tak się pięknie bawiło… – tylko że w pewnej chwili, zanim zdążyłam zareagować, synek wlał połowę tegoż płynu w siebie, i nawet stwierdził, że smaczne. Skończyło się na szczęście tylko na nudnościach i bólu brzucha, ale od tamtej pory Tymek wlewa przygotowane przez siebie preparaty w zabawki albo wypija „na niby”. Zawsze mają bardzo skomplikowany skład i niesamowite właściwości.
Bardzo ciekawe są definicje i informacje podane w ramkach, napisane łatwym i ciekawym językiem, szybko zapadają w pamięć. Potem wiadomo, że trombocyty wcale nie mają trąb, co to jest znieczulenie i dlaczego paciorkowce noszą właśnie taką nazwę.
No cóż, teraz musimy znaleźć pierwszą książkę z serii „Na sygnale”, tę o lądowaniu rinowirusów — Tymek nie przepuści, bo co drugi dzień pyta: A tę drugą to już masz? Przecież w niej są przygody Limfocyta, tego co wygląda jak superman. No mamo, musimy przeczytać o jego przygodach. Coś mi się zdaje, że będzie to doskonała lektura na jesień…