Książki do wyszukiwania są stale obecne w biblioteczce Piotrusia. Bardzo je lubimy: samo wyszukiwanie szczegółów to dopiero początek zabawy. Można przecież opowiadać własne historie, śledzić przygody pobocznych bohaterów, wytyczać trasy, budować labirynty. Możliwości jest moc. Bardzo się więc oboje ucieszyliśmy, gdy znaleźliśmy „W poszukiwaniu Czerwonego Smoka” (Nasza Księgarnia) na bibliotecznej półce.
Na pierwszy rzut oka jest to książka-bliźniaczka „W poszukiwaniu Niebieskiej Marchewki”, o której już tutaj pisałam. Piotr ciągle do Marchewki zagląda i świetnie się bawi. Wciąż intrygują go ilustracje Sébastienna Telleschiego, choć wymyśla do nich swoje własne historie. Do „Czerwonego Smoka” zajrzał raz, obejrzał i odłożył na bok — szczerze mówiąc, wcale mu się nie dziwię.
Pomysł na historię jest całkiem niezły — Księżniczka znalazła swojego Rycerza, więc jej towarzysz, Czerwony Smok, może już wyruszyć w świat, poszukać szczęścia i miłości. Powód jednocześnie banalny i wzniosły, a Smok przemierza w poszukiwaniu wybranki cały świat. Kolejne etapy jego trasy poznajemy na kolorowych planszach.
Przyznaję, że mam problem z ilustracjami Maud Lienard. Oglądałam je na blogu artystki — znacznie lepiej, moim zdaniem, wyglądają pojedyncze detale niż cała plansza. Nie wiem, z czego to wynika, może te lekko zgeometryzowane formy dają wrażenie chaosu, a może to po prostu kwestia gustu. Ja mam wrażenie, że na każdej planszy oglądam bardzo podobne motywy, trudno mi odróżnić jedną od drugiej. Na dodatek na planszach przemieszano teraźniejszość i przeszłość — w Europie obok Big Bena i Wieży Eiffla mamy wikińskie drakkary, rzymski rydwan i chyba starożytnych Greków. Na każdej planszy dziecko powinno odnaleźć Czerwonego Smoka — nie jest to trudne zadanie, a twórcom książki zabrakło pomysłu na inne zabawy. Plansze są podobne, ale nie da się na nich chociażby odnaleźć tych samych postaci i snuć opowieści o innych bohaterach.
Cała książka puszcza zresztą oko do dorosłego. Na planszach można śledzić nawiązania do bohaterów literackich czy znanych postaci (Marylin Monroe), a sam tekst skierowany jest chyba tylko do dorosłych odbiorców. Piszę „chyba”, bo po prostu nie wiem. Tekst miał być żartobliwy i zabawny, to widać. Pełno w nim związków frazeologicznych, ukrytych rymów, zabaw słownych. Małe dziecko raczej ich nie dostrzeże, a czy rodzic doceni?— mnie raczej drażniły. To może przykład: Nauczyłem się grać na dziwacznym instrumencie muzycznym, czyś w rodzaju bardzo długiego fletu. Moim profesorem był Didier Ridoo.
Zakończenie książki rozłożyło mnie na łopatki co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, Czerwony Smok zakochuje się w latawcu. Co prawda jest to wspaniały smoczy latawiec, ale ta metafora jak dla mnie zbyt niezrozumiała. Po drugie, książka ma morał. Tak, tak, morał. Brzmi on tak:
A ty, czytelniku, pewnie się zastanawiasz, jaki wniosek wyciągnąć z podróży Czerwonego Smoka? To łatwe: miłość trzyma się tylko na sznurku (nie ma powodu zmieniać się w kłębek nerwów!). Znalazłeś za gruby sznurek? Jeśli jednak to nie jest grubymi nićmi szyte i daje się rozsupłać węzły, życie okazuje się pełne niespodzianek. Szczęśliwym można być jedynie z dwoma końcami sznurka. Wystarczy umieć tworzyć więzi.
Odpadam. Nie lubię książek z morałem. Nie lubię książek, w których autor mi tłumaczy, co powinnam czuć i jak rozumieć jego tekst. Tych słów kompletnie nie rozumiem i nie podejmuję się wytłumaczyć. Jak dla mnie logiki nie ma w nich wcale. Wszystko jest za grubymi nićmi szyte.
Muszę być jednak uczciwa: to nie jest brzydka książka. Ilustracje są kolorowe, zwierzęcy bohaterowie mogą się podobać. Została bardzo starannie wydana i może przyciągnąć uwagę dzieci. W kategoriach książek do wyszukiwania zdecydowanie polecałabym jednak inne pozycje, chociażby Detektywa Pierra, Miasteczko Mamoko czy Jaki to miesiąc Marcina Strzembosza.
Frédéric Bagères, W poszukiwaniu Czerwonego Smoka, il. Maud Lienard, tł. J. Sztuczyńska, Nasza Księgarnia 2017