Chłopiec znikąd

Mam problem z definicją nowości. Książki wydane w zeszłym roku są dla mnie równie „nowe”, jak te wydane przed miesiącem — ciągle pamiętam, kiedy je kupiłam (to było przecież przed chwilą), choć często nie miałam czasu, by już do nich zajrzeć, nie mówiąc już o napisaniu posta. Takich typowych nowości to właściwie na tym blogu nie znajdziecie — a raczej pojawiają się stosunkowo rzadko. Dzisiaj będzie więc o książce, która ukazała się w zeszłym roku. I jest fantastyczna. Pewnie o niej słyszeliście, bo zdobyła kilka nagród, m.in. wygrała plebiscyt blogerów Lokomotywa w kategorii Fabuła. Przeczytałam tę powieść dwa tygodnie temu i potrzebowałam chwili, aby ją przemyśleć i przetrawić.

Katherine Marsh, Chłopiec znikąd

Katherine Marsh w „Chłopcu znikąd” (Wydawnictwo Widnokrąg) poruszyła temat gorący i trudny — to książka o uchodźcach. Na dodatek autorka wplątała w fabułę wątek żydowski, przeprowadzając swego rodzaju paralelę między losem Żydów w czasie wojny a losem współczesnych uchodźców z Syrii. Zamierzenie naprawdę karkołomne, które mogło się zakończyć spektakularną klapą, ale Katherine Marsh poradziła sobie z tym tematem rewelacyjnie — historię czyta się z zapartym tchem, a potem długo nie można przestać o niej myśleć.

Opowieść ma dwóch głównych bohaterów. Jednym z nich jest trzynastoletni Max. Właśnie zamieszkał w Brukseli, do której musiał wbrew sobie przenieść się ze Stanów Zjednoczonych, bo jego tato dostał tutaj pracę. Rodzice postanawiają wysłać go do francuskojęzycznej szkoły, żeby szybko nauczył się języka — niezłe wyzwanie dla chłopca, który zna po francuski jedynie kilka słów. Drugim bohaterem jest Ahmed, czternastoletni uchodźca z Syrii, z Aleppo — chyba nie ma dorosłego, który nie kojarzy tego miasta. Losy chłopców w przedziwny sposób się krzyżują, zmieniając ich obu. W tle historii przyjaźni autorka umieściła opowieść o bohaterskim Belgu, który w czasie wojny pomagał żydowskiemu chłopcu. To jego historia sprawia, że Maks zaczyna pomagać Ahmedowi. Powoli między chłopcami rodzi się przyjaźń — okazuje się, że dzięki komuś innemu możemy powoli odkryć siebie i obiektywniej ocenić swoją sytuację.

Autorka nie prezentuje nam jednak cukierkowej rzeczywistości. To nie jest książka tylko o przyjaźni i dojrzewaniu. Jej akcja dzieje się w momencie, gdy w Paryżu i Brukseli dochodzi do zamachów terrorystycznych. Świat ogarnia panika i lęk. W powieści Katherine Marsh znajdziemy przekrój typowych reakcji dorosłych: poczucie zagrożenia, lęk, niechęć do obcych, nieumiejętność wczucia się w los innych czy przełożenia na nich doświadczeń własnych przodków. Dzieci muszą radzić sobie z tym, co słyszą i widzą, z opiniami dorosłych, z własnym strachem i brakiem akceptacji otoczenia. Inność bywa różna i każdy może jej doświadczyć — Max jest inny, bo nie mówi po francusku i przyjechał ze Stanów, jego koleżanka, rodowita Belgijka, jest inna, bo nosi na głowie chustę. Poczucie inności może budzić różne reakcje, od wycofania się po agresję.

Umieszczenie akcji właśnie w takim momencie historii usprawiedliwia według mnie sposób działania głównych bohaterów, którzy starając się pomóc Ahmedowi, łamią prawo. O ile zwykle mnie to razi i burzy, to w tej powieści rozumiem takie zachowanie dzieci. Jest ono efektem zafascynowania wojenną historią oraz przekonania, że dorośli — zarówno ci bliscy, jak i ci będący przedstawicielami państwa — nie będą chcieli pomóc. To chęć jest tutaj istotna — nie możliwość działania, tylko chęć pomocy komuś, kto jej potrzebuje, ale wygląda inaczej i budzi nasz lęk. Dorośli w tej książce chętnie powtarzają obiegowe opinie, łatwo im wydawać sądy i trudno ich skłonić do zmiany zdania lub nawet przyznania, że może być inaczej niż uważają. Bardzo są w tym prawdziwi.

Przeczytajcie „Chłopca znikąd”. Zmusza do myślenia, skłania do zastanowienia się nad własnymi poglądami, zachęca do rozmowy i rozejrzenia się wokoło. To bardzo dobra współczesna książka, która mówi o tym, co dzieje się wokół nas tu i teraz. Rzeczywistość niektórych ludzi dzisiaj nie różni za bardzo od tego, co działo się kilkadziesiąt lat temu. Wojna cały czas gdzieś trwa, a ta powieść stawia trudne pytania, na które niełatwo uczciwie odpowiedzieć, choć warto je zadawać.

Katherine Marsh, Chłopiec znikąd, tł. Anna Klingofer-Szostakowska, Sara Manasterska, Wydawnictw Widnokrąg 2019

La Belle Sauvage — czyli powrót do świata Lyry

Nigdy nie napisałam na blogu o „Mrocznych materiach” Philipa Pullmana. Kiedy czytałam tę trylogię, chłopcy byli za mali na jej lekturę. Potem przeczytałam ją jeszcze raz razem ze Starszym i uderzyło mnie, jak dziwnie nierówna jest ta seria, meandrująca od wciągającej przygodówki dla młodzieży w pierwszym tomie po coś w rodzaju traktatu filozoficznego i kłótni z religią czy kościołem w trzecim — bardzo to było niespójne. Wykreowany przez Pullmana świat, równoległy do naszego, tak podobny, a jednocześnie odmienny, ma w sobie moc przyciągania, dlatego chętnie sięgnęłam po „La Belle Sauvage”, kolejną książkę z uniwersum Lyry,

Philip Pullman, La Belle Sauvage

Akcja „La Belle Sauvage” dzieje się w roku narodzenia Lyry. Bohaterem powieści jest jedenastoletni Malcolm Polstead, syn właściciela oberży nad Tamizą. Malcolm jest właściwie ideałem — miły, odpowiedzialny, inteligentny, sprytny, sprawny. Oczywiście czasami psoci, ale nie za bardzo. Budzi sympatię, ale jest mało wiarygodny. Czytelnik zapomina, że ma do czynienia z dzieckiem, bo chłopiec nie zachowuje się jak dziecko — nawet jeśli przyjmiemy inne niż 20-wieczne standardy. Na dodatek Malcolm budzi zaufanie i wszyscy łatwo zdradzają mu największe i najbardziej tajne sekrety — może po prostu wydaje się mało groźny, bo jest miły i sympatyczny, ale mi coś tutaj jednak nie grało.

W Anglii trwa walka o władzę, choć właściwie wydaje się, że wygrało ją Magisterium, coś w rodzaju zbrojnej ręki i służb specjalnych kościoła. Pullman w tej części kontynuuje swoją walkę z kościołem i religią jako przejawem wszelkiego zła, choć jednocześnie pojawiają się tutaj dobre i opiekuńcze siostry zakonne. Magisterium jest jednak groźne i niebezpieczne, a sięga po broń i propagandę rodem z komunizmu. Ponieważ urodziłam się w słusznie minionej epoce, razi mnie przerobienie opowieści o Pawliku Morozowie na opowieść o świętym. Magisterium nie działa finezyjnie, lecz sięga po metody komunistyczne, by rozbijać rodziny i więzi społeczne. Pullman sięga jednak po te same mechanizmy i metody, by pokazać manipulacje kościoła. Strasznie to prymitywne i łopatologiczne. Trudno mi także zrozumieć, jakim cudem tak wszechwładną i silną organizację może pokonać jedenastolatek.

Większość akcji to opowieść o ucieczce Malcolma, który z pomocą koleżanki ratuje małą Lyrę (swoją drogą naprawdę trudno mi wyobrazić sobie jedenastolatka, który od pierwszego wejrzenia zapałał ojcowską miłością do niemowlęcia). Chłopiec mierzy się z mnóstwem niebezpieczeństw. Czego tu nie ma: powódź stulecia, deszcz i głód rywalizują ze ścigającym dzieci wynaturzonym naukowcem, zagrożeniem ze strony Magisterium (oraz świeckiej tajnej organizacji, która wspiera chłopca, ale nie zawaha się wstawić go na niebezpieczeństwo, aby zrealizować swoje cele) i koniecznością stawienia czoła potworom zrodzonym z magii. W końcu nie wiadomo, co dzieje się naprawdę, a co jest efektem majaczeń. W czasie lektury miałam poczucie niespójności między światem „La Belle Sauvage”, a światem „Mrocznych materii”, który był inny niż nasz, ale raczej bliżej mu było do steampunku niż fantasy. W książce dzieje się mnóstwo, akcja jest wartka, czyta się tę historię szybko, tylko w głębi głowy cały natrętnie brzmiało pytanie „po co to wszystko?”. Cała powieść ma nam pokazać, jak ważna jest Lyra — taki rozbudowany na ponad 400 stron wstęp do „Mrocznych materii”, bo — jak wyczytałam w opisie drugiego tomu — kolejna część „Księgi Prochu” dzieje się po wydarzeniach opisanych w trylogii.

Kilka słów o tłumaczeniu. Jestem przyzwyczajona do wyborów poprzedniej tłumaczki trylogii, Ewy Wojtczak. „La Belle Sauvage” tłumaczył Wojciech Szypuła. Mam pełną świadomość, że każdy tłumacz ma prawo do swoich wyborów, ale podczas czytania raziło mnie tłumaczenie „dust” jako „proch”. To słowo zbyt mocno kojarzy mi się ze śmiercią (prochem jesteś i w proch się obrócisz) oraz z prochem armatnim i nie pasuje mi jako określenia czegoś, co wypełnia wszechświat. Wolę „pył”, tak jak było w poprzednim wydaniu. Trochę mi też szkoda pancernych niedźwiedzi.

Wydawnictwo zdecydowało się zastosować dość nietypową czcionkę, czego efektem są dziwne połączenia między literami „c” i „t” oraz „s” i „t”. Przypominają trochę czcionkę gotycką, ale początkowo takie zrosty utrudniają lekturę, bo w języku polskim istnieją także czcionki „ć” i „ś”, do których łudząco upodobniają się „c” i „s” w niektórych miejscach powieści.

La Belle Sauvage - problem z czcionką

La Belle Sauvage - problem z czcionką

Mylące są także trzy kropki na okładce — w pierwszej chwili zdawało mi się, że kupiłam tom trzeci, a nie pierwszy.

Czy warto sięgnąć po tę książkę? Warto, jeśli polubiliście „Mroczne materie” i macie ochotę na wizytę w świecie ludzi i dajmonów. Trudno jednak określić, dla kogo jest ta lektura. Wartka akcja, młody bohater i mnóstwo przygód sugerują, że dla młodzieży, ale łopatologiczna propaganda sprawiają, że nadaje się dla bardziej wyrobionego czytelnika. I żeby było jasne: nie mam nic przeciwko krytyce kościoła i dyskusji z religią, ale nie przekonuje mnie sposób, w jaki robi to Pullman.

 

Philip Pullman, La Belle Sauvage, tł. Wojciech Szypuła, MAG 2020

 

 

Sto godzin nocy

Powoli wracam do blogowania, a przy okazji nadrabiam braki i podczytuję ciekawe książki dla dzieci. „Sto godzin nocy” pochłonęłam jednym tchem. Książka Anny Woltz wydana przez Wydawnictwo Dwie Siostry była nominowana w plebiscycie blogerów Lokomotywa i choć nie wygrała, to gorąco zachęcam, żeby do niej zajrzeć. Naprawdę warto, bo to literatura najwyższej próby (zresztą tak jak inne książki nominowane w tym plebiscycie). Pozostaje w pamięci długo po zamknięciu okładki.

Anna Woltz, Sto godzin nocy

Czternastoletnia Emilia December de Wit postanawia uciec z domu. Ma powody, bo jej ojciec zrobił coś, co niesamowicie skomplikowało jej życie. Ucieka najdalej, jak się da — leci z Holandii do wymarzonego Nowego Jorku, myląc ślady i tworząc fałszywe tropy, by utrudnić rodzicom poszukiwania. Pełne powody jej ucieczki poznajemy stopniowo, w trakcie lektury, gdy ona sama mierzy się z tym, co się stało, pozwala sobie na zastanowienie i refleksję, na odrobinę chłodniejsze spojrzenie na wydarzenia.

Ucieczka nie jest tak łatwa, jak Emilia sobie wyobrażała. Co prawda udaje jej się dotrzeć do Nowego Jorku, ale mieszkanie, które wynajęła przez sieć, nie istnieje. Dziewczyna padła ofiarą internetowych oszustów. Cały misternie przygotowany plan pobytu w cudownym mieście rozpada się na kawałki, a na dodatek do Nowego Jorku zbliża się huragan Sandy. Emilia musi szybko znaleźć jakieś schronienie —  pomagają jej trzy osoby, równie niedorosłe i podobnie poranione jak ona. Grupka młodych ludzi odcięta od normalności, ze świadomością zagrożenia spędza ze sobą kilka dni — a w takiej sytuacji każda godzina i chwila nabierają dodatkowego znaczenia. Dla każdego z młodych ludzi będzie to czas zmiany.

To książka o odkrywaniu siebie, przyjaźni, walce z upiorami. Dorosłym może uświadomić, że dzieci i młodzież mieszą się z własnymi strachami, które wcale nie są błahe. Jako rodzic na nowo uświadomiłam sobie podczas tej lektury, jak mocno my dorośli wpływamy na nasze dzieci i jak łatwo możemy „popsuć” im życie, szczególnie teraz w dobie internetu i hasztagów. To dość przerażająca świadomość, ale warto ją mieć. Autorka zresztą bardzo ciekawie pokazała relacje rodzic – dziecko. Dla nastolatków pewnie ważniejsza będzie historia odkrywania siebie i zdobywania przez Emilii umiejętności mówienia własnym głosem, odwagi do pokazania siebie. „Sto godzin nocy” przemówi do czytelnika w różnym wieku.

W powieści widać także niesamowitą fascynację autorki Nowym Jorkiem i Ameryką — miejscem, gdzie wszystko może się zdarzyć i gdzie da się oddychać, w przeciwieństwie do bagnistej i małej Holandii. Chwilami bawiła mnie ta perspektywa, ale pamiętajmy, że narratorką powieści jest czternastolatka.

Książka jest rewelacyjnie przetłumaczona przez Jadwigę Jędryas. Świętnie się ją czyta, to polszczyzna najwyższej próby. Zajrzyjcie do „Stu godzin nocy” i podrzućcie ją swoim nastolatkom.

 

Anna Woltz, Sto godzin nocy, tł. Jadwiga Jędryas, Dwie Siostry 2019

 

 

 

Pate i kapitanka Hahab

Mamy nowego Pate! Nawet zdążyliśmy się o niego z Piotrkiem posprzeczać. Mój syn przeczytał obie książki właściwie na raz. Połknął je błyskawicznie, a przy tym śmiał się w głos i przychodził mi czytać, co smakowitsze fragmenty — na przykład o tym, jak Pate jechał nad morze. Albo rozmowę z wujaszkiem przebranym za Torturo… to znaczy Totoro, albo scenę przełażenia czy przeskakiwania przez mur (szerze mówiąc, brakuje mi dobrego określenia na to, co tam się działo).

Piotrkowi obie książki podobały się bardzo. Pate jest w nich po prostu Patem — przedziwnie zakręconym chłopcem, kompletnie niedostosowanym do rzeczywistości, co w niczym mu jednak nie przeszkadza. To rzeczywistość musi się dostosować do Patego.

Timo Parvela, Pate łowi ryby, Pate szuka skarbów

Timo Parvela, Pate łowi ryby, Pate szuka skarbów

Książki są krótkie, mają około 100 stron, akcja jest wartka, dużo się dzieje. To bardzo dobra lektura dla dzieci, które samodzielnie czytają, ale potrzebują książek z większymi literami. Przygody Pate na pewno zachęcą do czytania i chłopców, i dziewczyny. Trudno się przy nich nie śmiać, a przynajmniej nie uśmiechnąć.

Timo Parvela, Pate łowi ryby

W „Pate łowi ryby” Pate jedzie z tatą na ryby nad Morze Północne. To bardzo, bardzo daleko. Jeżdżą tam tylko ludzie, których interesuje wędkowanie, kaczkowanie, jagodowanie i inne tego typu atrakcje wieku zdecydowanie średniego (przynajmniej tak to wygląda w oczach dzieci). W czasie wyprawy tatusiów i dzieci Pate poznaje Ninę, która okazuje się całkiem fajna mimo początkowych nieporozumień. Tatusiowie łapią ryby i polują na tajemnicę. Wydaje im się, że dzieci niczego nie widzą, choć oczywiście jest inaczej. Znajdziecie tutaj bardzo zimne morze, przeurocze scenki łowienia ryb (i opowiadania o nich) oraz groźną kapitankę Hahab. Piratka jest bardzo groźna — i niestety interesuje ją ta sama tajemnica.

W „Pate szuka skarbów” razem z chłopcem wyruszamy do Japonii. Timo Parvela bawi się skojarzeniami, nawiązuje do filmów i popularnych japońskich motywów. Pokazuje nam Japonię oczami turystów z głowami pełnymi wyobrażeń o supernowoczesnym kraju, w którym wszyscy chodzą w szlafrokach, a na głowie mają koszyki. Poszukiwania skarbu, które w tajemnicy przed wszystkimi prowadzi uroczy nieudacznik Stuś, sprawiają, że drogi Patego po raz kolejny krzyżują się ze szlakami złowrogiej kapitanki Hahab.

Timo Parvela, Pate szuka skarbów

Timo Parvela tak jak w poprzednich książkach zderza wyobrażenia i spostrzeżenia dziecka z opiniami dorosłych, wykorzystuje humor sytuacyjny i wartko prowadzi akcję. Dodatek potworów i tajemnic dla Piotrka był atrakcją i jak zwykle bardzo uważnie oglądał żartobliwe ilustracje Pasiego Pitkänena. Książki są świetnie przełożone przez Iwonę Kiuru — język jest barwny, pełen żartów i zabawnych sformułowań.

A teraz o różnicy spojrzeń. Piotrkowi podobała się kapitanka Hahab, magia i potwory. A mi było trochę smutno. Przygody Patego w „zwyczajnej” rzeczywistości były niesamowicie fantastyczne i zabawne, bo Timo Parvela ma oko do absurdu i umiejętnie podstawia naszemu światu krzywe zwierciadło. Ja wolałam „zwykłe” przygody Patego, bez elementów magii i fantasy, bo nieprawdopodobne pomysły chłopca były, moim zdaniem, wystarczająco szalone i dziwne. Piotrek się ze mną nie zgadza i uważa, że krakeny i magia są super, a magiczne miecze to już w ogóle. Nawet jeśli mają posłużyć do skonstruowania najbardziej ekologicznego auta na świecie — sami przeczytajcie, czym wujaszek Stuś postanowił je napędzać.

Timo Parvela, Pate szuka skarbów

Zajrzyjcie do przygód Patego — to doskonałe lekarstwo na nudę i zachęta do zabawy. Obawiałabym się jedynie o stan waszych ogródków — poszukiwanie skarbów może być zaraźliwe.

Timo Parvela, Pate łowi ryby, il. Pasi Pitkänen, tł. Iwona Kiuru, Widnokrąg 2020

Timo Parvela, Pate szuka skarbów, il. Pasi Pitkänen, tł. Iwona Kiuru, Widnokrąg 2020